Dzisiejszy artykuł, pisany spontanicznie, pod wpływem impulsu, jakiejś refleksji, niezaspokojonej potrzeby. Będzie (jak zwykle) o korporacjach, o człowieku, społeczeństwie. Tym razem jednak zamiast złości odczuwam tylko smutek. Piszę nie mając dokładniejszego planu, lecz jedynie niewysłowioną chęć podzielenia się ze światem swoimi bolączkami życia codziennego.
Świat przechodził przez różne epoki historyczne. Od czasu do czasu następowała jakaś rewolucja, która wywracała cały dotychczasowy porządek do góry nogami. Miała ona swoich zwolenników, zwanych liberałami, oraz przeciwników, zwanych konserwatystami. Była rewolucja przemysłowa, w której powstały fabryki i zakłady produkcyjne. Jeszcze wcześniej – słynna rewolucja francuska mająca niemały wpływ na kształt dzisiejszego społeczeństwa. Za rewolucję można także uznać odkrycie Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. Rewolucją było ustanowienie chrześcijaństwa religią oficjalną w Europie przez Konstantyna Wielkiego, co dało początek krwawym wojnom religijnym. A także ruchy reformacyjne w Kościele Rzymskokatolickim (Marcin Luter, Jan Hus, Wikliff).
Rewolucje mają to do siebie, że mają swoje jasne i ciemne strony. Ktoś na nich zyskuje, ktoś traci. Szczególnie dużo się dzieje w ostatnich latach: postępująca cyfryzacja, pandemia Covid-19, wojna na Ukrainie, wojna w Izraelu. Nadeszły czasy wielkich zmian, następujących po sobie w takim tempie, że w tym wszystkim trudno jest określić granice normalności i zdrowego rozsądku. Wiele osób zadaje sobie pytanie: jak długo to potrwa? Czy kiedykolwiek życie się ustabilizuje? Wyobrażając sobie świat przyszłości, mało kto myśli o wojnach, skandalach politycznych, strajkach i demonstracjach oraz panującym powszechnym niezadowoleniu, nie. Idąc śladem Futuramy, Jetsonów, Powrotu do Przyszłości i innych produkcji science-fiction, nasze wyobrażenia są przeważnie wypełnione optymizmem, ekscytacją związaną z obcowaniem z nowinkami technologicznymi, podróżami w przestrzeni kosmicznej, osiągnięciami w nauce, medycynie, etc.
Nasz kraj przez długi czas pozostawał pod zaborami Związku Radzieckiego, co znacząco zahamowało jego rozwój technologiczny i gospodarczy. Nic więc dziwnego, że tak rzuciliśmy się na wynalazki z Ameryki, sądząc, że uczynią nasze życie łatwiejszym i przyjemniejszym. Mimo, że nadal pozostajemy w tyle za naszymi sąsiadami zza oceanu, komputery, smartfony czy dostęp do Internetu stały się naszą codziennością, nieodłączną, integralną częścią naszego życia. Naprawdę doświadczyliśmy życia w „skomputeryzowanym” świecie, rzekłbym, pełną gębą, niemalże. Już nie przemysł, ale komputery, Internet, aplikacje i usługi online, są na topie. Programista jest jednym z najlepiej opłacanych i najbardziej poszukiwanych zawodów.
Mówię rzeczy oczywiste? To teraz powiem coś mniej oczywistego. Czy rzeczywiście nasze życie stało się łatwiejsze? Czy rzeczywiście, tak jak nam obiecywano, mamy więcej czasu dla siebie na rozwijanie naszych zainteresowań, wypady z przyjaciółmi, a uśmiech dosłownie nie schodzi z naszej twarzy niczym w reklamie TV? Wydaje mi się, że nie, ale wciąż w tą technologię wierzymy. Dlaczego? Niezupełnie uświadamiałem sobie to zjawisko, dopóki nie poznałem jego nazwy, a jest nim technosolucjonizm lub techsolucjonizm, czyli przekonanie, że każdy problem da się i należy rozwiązywać przy pomocy technologii. Na wszystko jest jakaś aplikacja, a jak jakiejś nie ma, to ktoś na pewno w końcu ją napisze. Ten światopogląd w zasadzie ignoruje problemy, które technologie TWORZĄ.
Z zapartym tchem obserwowaliśmy bitwę największych cybergigantów, będących najbogatszymi firmami na świecie. Podziwialiśmy ich przedstawicieli, Steve'a Jobsa, Billa Gatesa, Larry'ego Page'a i Marka Zuckerberga – ludzi sukcesu, idoli młodego pokolenia, wzorów przedsiębiorczości którzy dzięki swojej ciężkiej pracy nie tylko spełnili swoje marzenia, ale i wyciągnęli świat z mroków średniowiecznego zacowania i popchnęli standard życia do przodu. Czyż nie? Na naszych oczach zbudowali oni cyfrowe imperia, a my wybieraliśmy u kogo nam się podoba najbardziej. U dobrego wujka Google'a? A może profesjonalnego Microsoft Corporation? A może w prestiżowym ekosystemie Apple? Każdy z nich zasypywał nas prezentami niczym kolonizatorzy podbijający serca rdzennych amerykanów plastikowymi paciorkami. I cóż, kupili nas. Zdobyli zaufanie. A potem sprzedali. Dosłownie! Jak mogliśmy być tak głupi, by nie zauważyć, że chodzi im jedynie o pieniądze, a nas mają w głębokim poważaniu. Tyle, że... mało kogo to obchodzi. Lub jesteśmy zbyt zajęci aby o tym myśleć – paradoksalnie, bo przecież mieliśmy mieć więcej czasu!
„Jedno konto – dostęp do wszystkich usług Google!” – tak brzmiało niegdyś hasło reklamowe jednego z tychże gigantów, tego „mojego”. Mowa oczywiście o YouTubie, Gmailu, Kalendarzu, Dysku, Google Fit (liczenie kroków, monitorowanie snu), i wielu, wielu innych „aplikacjach”. Ilu z nas nie przeraża wizja nagłej utraty dostępu do całego naszego cyfrowego świata z naszymi danymi, plikami, filmikami, kontaktami, znajomymi, konwersacjami, hasłami do innych kont, subskrypcjami, zakupami? W jednej chwili, wskutek jakiegoś błędu, włamania, złośliwości rzeczy martwych – czegokolwiek. Aż strach pomyśleć! Pewien mądry człowiek powiedział tak: „nie trzymaj wszystkich swoich jajek w jednym koszyku”. Koszyk pęknie, jajka się rozlecą – tracisz wszystko. Nie wierzymy, że kiedykolwiek coś takiego się nam przytrafi – ostatecznie tak poważana, ciesząca się powszechnym uznaniem firma na pewno nie zrobi niczego głupiego, a nasze konto będzie w niej istnieć aż do naszej śmierci, a może jeszcze dłużej... czyż nie? Może być i tak, że nie do końca zdajemy sobie sprawę z wartości jaką dla nas stanowią nasze dane, dopóki ich nie stracimy, o czym przekonujemy się już po fakcie. Lub też integracja i przepływ tych danych między usługami (typu nasze zdjęcia na Mapach Google) są zbyt wygodne.
Wiem, że dla niektórych mogę teraz brzmieć niczym przysłowiowy „mocherowy beret”, co tylko narzeka że „kiedyś to były czasy, a teraz nie ma czasów”. „Panie, to jak się nie podoba, to wyrzuć pan telefon i jedź w BIeszczady!”. Mówiąc to, przyznajemy, że obecnie bez nowych technologii byłoby bardzo ciężko. Rezygnując z nich, sami odcinamy się od dużej części świata. Nie mam zamiaru przeprowadzać takich eksperymentów. Szkoda mi na to życia i boję się o swoje zdrowie psychiczne.
Wiecie co jeszcze mnie boli w korporacjach? Ich stosunek do naszych danych osobowych, zwłaszcza w porównaniu z ich stosunkiem do tzw. „własności intelektualnej”. Innymi słowy, handel naszymi: preferencjami zakupowymi, kontaktami, statusem materialnym, cechami charakteru, słabościami, lękami – słowem wszystkim co o nas wiedzą lub myślą że wiedzą – trwa w najlepsze na giełdach reklamowych bez naszej świadomości, nie mówiąc już o zgodzie. A spróbuj tylko wstawić do nowego filmiku na kanale YouTube w którym grasz w Minecrafta tę piosenkę, którą każdy może posłuchać za darmo – jesteś przestępcą! Jesteś piratem, bo WYKORZYSTAŁEŚ CZYJĄŚ WŁASNOŚĆ INTELEKTUALNĄ! Okradłeś go!
Mamy więc z jednej strony proceder o wątpliwej zgodności z prawem, a już na pewno któremu daleko do etyki, z drugiej zaś ślepe wymierzanie „sprawiedliwości” z absurdalnie błahych powodów, których jedynym uzasadnieniem jest litera prawa, bo wszelkiej logiki i zdrowego rozsądku w tym brak. Apple na przykład przoduje w trosce o swoich klientów, żeby ci widząc gruszkę z listkiem skierowanym w prawą stronę, przypadkiem nie pomylili jej z tą firmą co robi iPhony. A Google chroni prawa twórców przed bezprawnym wykorzystywaniem odgłosu stukania na klawiaturze komputera. Nigdy nie zapomnę batalii Apple vs Microsoft w sprawie wykorzystania opatentowanych okienek w systemie operacyjnym. Jeśli dobrze pamiętam, oryginalnie pojawiły się w Mac OS-ie, a Microsoft skopiował design do swojego systemu i nazwał go „Windows”, nie wykazując się inwencją twórczą aby stworzyć coś lepszego. Skandal! Tylko, że co z tego? Czy naprawdę wymyślenie czegoś daje autorowi pomysłu prawo do kontrolowania wszystkich i każdego, kto zrobi tak samo? Tak właśnie działają patenty. To głównie na pozwach patentowych Microsoft tak się dorobił.
Należy zauważyć, że dla każdego problemu istnieje skończona liczba rozwiązań. Jeśli zatem każde z nich zostanie zastrzeżone, rozwiązanie problemu bez zgody twórcy będzie niemożliwe. Proszenie twórcę o zgodę jest kłopotliwe, szczególnie przy dużej ilości patentów. Stąd wniosek, że patenty, zamiast stymulować wzrost – hamują go. Patenty nie powinny istnieć.
Kwestia ochrony danych osobowych, dlaczego należy je chronić i tłumaczenie po raz kolejny następnemu kolesiowi, który nie ma nic do ukrycia dlaczego jego rozumowanie jest po prostu głupie, opowiadanie jak to nasze dane są sprzedawane po brokerach i reklamodawcach i do czego są nieraz wykorzystywane... zwyczajnie brak mi na to chęci i cierpliwości. Nie chce mi się. Powiem tylko tyle, że choćbyś się zesrał, nie sprawisz, że korporacje zaczną respektować twoją prywatność. Dlatego zabezpieczenia techniczne (szyfry) są lepsze od prawnych (RODO). Jak cię temat ciekawi, to sobie obejrzyj te strony:
- https://panoptykon.org/reklama-kurs-dla-poczatkujacych
- https://www.eff.org
- https://www.internet-czas-dzialac.pl/odcinek-20-przeglad-sposobow-na-sledzenie
- https://www.ciemnastrona.com.pl/serie/internetowa_inwigilacja
- https://git.disroot.org/cyberMonk/liberethos_paradigm/src/branch/master/rap_sheets/cloudflare.md
Na szczęście, choć sytuacja wygląda ponuro, jest coś co każdy z nas może zrobić (i nie, nie jest to wyrzucenie telefonu i przeprowadzka w Bieszczady). Krok nr 1: zatrzymać się w szaleńczym technoentuzjazmie i spojrzeć krytycznie na otaczają nas rzeczywistość, poddać ją własnej analizie. Zastanowić się, czy zaspokaja nasze potrzeby i oczekiwania. Krok nr 2: Zaprzestać wciągania innych w tą machinę. Na przykład spędzając z przyjaciółmi czas bardziej zdrowo niż oglądając Netflixa. Jeśli nie używają – niech nie zaczynają używać. Krok nr 3: Rozejrzeć się za alternatywami. Podobnie jak przy szukaniu „jakiegoś adblocka” pierwsze wyniki wcale nie są najlepsze, i to pomimo 65 milionów użytkowników. Uświadomić sobie, że większość ludzi nie wybiera tego, co najlepsze, tylko to, co zostało im powiedziane, że takim jest. Krok nr 4: zacząć ich używać. Na początku używamy jednocześnie starego i nowego rozwiązania, uczymy się go, przyzwyczajamy, aż do momentu, gdy jesteśmy gotowi odciąć linę – usuwamy konto, wyrzucamy aplikację. Albo używamy jednego i drugiego. Lub też stare leży w szufladzie, bo może kiedyś się przyda. Krok nr 5: podzielić się tym z innymi! Właśnie odkryliśmy coś dobrego – dlaczego zachować to tylko dla siebie? Może ktoś zmaga się z tym samym problemem co my, mamy więc możliwość wskazać mu drogę. – „Kurczę, denerwują mnie te reklamy na YouTube. Są takie długie i nie można ich pominąć!” – „A wiesz, znam taką aplikację gdzie można oglądać yt bez reklam, i do tego można zgasić ekran i dalej leci” (mowa o NewPipe, rzecz jasna). I pokazujemy, skąd pobrać, jakie ma funkcje. Przy okazji robimy NewPipe darmową, autentyczną reklamę. Autentyczną, bo nie dostajemy za to pieniędzy, za to mamy radość z podzielenia się czymś fajnym.
Przy okazji szukania odcinka „Internet. Czas działać!” o metodach śledzenia natrafiłem na stronkę switching.software. „Ethical, easy-to-use and privacy-conscioud alternatives to well-known software”. Po zaznaczeniu któregoś z popularnych programów czy platform (np. Facebook, Google News czy Zoom) pokazuje, na co możemy je wymienić. Przy czym nie są to wygenerowane wyniki na podstawie danych w tabelach czy coś w tym rodzaju. Każda lista alternatyw wygląda na starannie przemyślaną, czasami opatrzona dodatkowymi komentarzami. Linkuje także do innych podobnych stron, które gdzieś kiedyś widziałem. Po wstępnym przejrzeniu stwierdzam, że stanowi dobre źródło wiedzy, o którego istnieniu niestety nie było mi dane wiedzieć gdy to ja opuszczałem pozłacaną klatkę. Polecam.
Fajnym źródłem niewspomnianym w powyższej stronie jest również strona getgnulinux.org, będąca przewodnikiem wprowadzającym w świat systemów GNU/Linux – w prostych słowach wyjaśnia o co w tym chodzi, dlaczego powinniśmy się tym zainteresować, co jest nie tak z Windowsem i jak wybrać swoją dystrybucję. Również polecam.
I wszystko byłoby ok, gdyby nie jedna drobna rzecz, przez którą mam wiele przykrości, czuję się zniechęcony i sfrustrowany. Widzicie, ostatecznie kwestia używanych przez nas aplikacji, naszego sposobu korzystania z nich, osobista konfiguracja lub jej brak, pozostaje indywidualną decyzją każdego z nas. To ode mnie zależy jakie oglądam filmy, w jakie gram gry, jakiej muzyki słucham, czym zajmuję się w czasie wolnym. Ode mnie zależy, gdzie trzymam hasła – w korpo-chmurze, czy w bezpiecznym menedżerze haseł. Ode mnie zależy, czy używam Chroma czy Firefoxa. Nie mogę tego samego powiedzieć o komunikatorach i social mediach. Są to szczególne przypadki, w których bardzo trudno o jakąkolwiek migrację. Facebook doskonale zdaje sobie z tego sprawę i niemalże siłą trzyma tam użytkowników, a łańcuchem trzymającym ich tam jest efekt sieci, czyli inni użytkownicy, którzy znajdują się tam z tego samego powodu. Ten, kto zdecyduje się odejść, jest skazany na samotność w Internecie. A przypominam, Facebook to także Messenger, Instagram i WhatsApp. Przez liczne skandale wyrobił sobie złą sławę, do tego stopnia, że właściciel firmy zdecydował o zmianie nazwy na Meta. W ogóle ostatnio jest moda na zmienianie nazw. Żeby niektórzy zapomnieli. Ale ja pamiętam.
Podobno użytkownicy Facebooka jako portalu społecznościowego sami go nie lubią i mają dość, irytuje ich wiele rzeczy, ale są zmuszeni kontynuować jego używanie. Prawnie, nikt ich do tego nie zmusza, ale sami wiecie: szkoła, praca, uniwersystet, znajomi. No nie da się bez fejsa. Powiem wam, że jakiś czas temu uparcie przekształcając własne cyfrowe nawyki (analogia do dbania o zdrowie) i pozbywając się usług Googla, z rozpędu postanowiłem również odejść z Facebooka. Miałem tam kilkudziesięciu albo sto-parę znajomych i pewnego dnia oświadczyłem, że to koniec. Odchodzę i nie planuję wracać. Po jakimś czasie zaczęła mi doskwierać samotność. Przypominało to trochę tułaczkę po świecie cyfrowym. Wreszcie odnalazłem w nim swoje miejsce.
Bo widzicie, po drodze znalazłem osób takich jak ja, które też szukały czegoś lepszego. Wspólnie stworzyliśmy sieć społecznościową pozbawioną algorytmów. Sieć połączonych ze sobą serwerów, platform i aplikacji, gdzie nie ma jedynego słusznego wyboru. Jest to sieć zdecentralizowana. Nie da się nikogo wykluczyć z tej technologii, tak samo jak nie można kogoś wykluczyć z korzystania z e-maila. Jak go wyrzucą z gmail.com, pójdzie na inny serwer. Zawiązała się u nas fajna, przyjazna atmosfera. Większość z nas stanowi Internetowy ruch oporu, posiadamy cały ekosystem niepowiązanych ze sobą alternatywnych aplikacji, usług, platform, systemów i narzędzi, oraz własną niepisaną filozofię czy rodzaj kultury. Ja lubię to nazywać alternatywnym internetem, niekiedy jest on określany jako internet pasjonatów (w kontraście do Internetu biznesmenów), small web. Można go postrzegać jako darknet, ale nie taki gdzie wynajmuje się płatnych zabójców lub kupuje narkotyki. Internet rozdwaja się od dłuższego czasu i coraz trudniej jest pozostać neutralnym. W końcu każdy będzie musiał wybrać jedną stronę.
Ale będąc szczerym, tęsknię za moimi znajomymi. Chciałbym móc się z nimi komunikować przy pomocy zdecentralizowanych platform. Ale oni nie chcą. Trzeba ich do tego namawiać. A aby miało to jakikolwiek sens, musi ich być trochę więcej. Oznacza to, że każdemu muszę oddzielnie tłumaczyć, dlaczego mówimy NIE Facebookowi. Nieraz trzeba zrobić dodatkowe kazanie o „niemaniu nic do ukrycia”. Mam tego po prostu dość.
To nie jest jeszcze najgorsze. Przychodzi taki moment, że zniechęcony i sfrustrowany mówię sobie: „dobra, dla świętego spokoju na jakiś czas wstrzymam się z tym ewangelizowaniem. I ja, i inni będą sobie żyli tak jak chcą i wszyscy będą w miarę zadowoleni. Przychodzi jednak taki moment, kiedy trzeba się wymienić danymi kontaktowymi. I pada pytanie:
– Masz Messengera? – Nie mam. – A WhatsAppa? – Też nie – Hmm... To może Discorda? – Nie mam Discorda. Nie używam takich komunikatorów. – Dlaczego? [tutaj coś pokrótce wyjaśniam] – No dobra... to jak mogę do ciebie napisać? – Możesz na Matrixa, Deltę, albo Simplexa. [chwila ciszy] – Nie znam.
I ja czuję się niezręcznie, i ta osoba. Czasami kończy się to wymianą numerów telefonu lub adresów e-mail, czasem asystowaniem przy zakładaniu Matrixa (i dziwieniu się, jak można mieć taki bałagan w skrzynce pocztowej, że nawet się nie wie, gdzie przychodzą maile).
Inna sytuacja: aplikacja dziennika szkolnego się aktualizuje i na stronie głównej wyskakuje: „ważna informacja. Kliknij aby przeczytać”. Klikam i ładuje się strona logowania do Facebooka. Zgłaszam problem na GitHubie i dostają chamską odpowiedź od developera, bo jak ktoś nie ma Facebooka to jest nienormalny.
Ostatnio rozpocząłem studia o kierunku informatycznym. Tam studenci jeszcze przed immatrykulacją mają pozakładane grupy na Messengerze, Discordzie i Telegramie (do tego ostatniego mam najmniejszą niechęć i nawet próbowałem założyć, ale SMS z kodem nie chciał przyjść). Świadomy koszmarnych zaniedbań pod względem bezpieczeństwa oraz prywatności, zmusiłem się do założenia Discorda, podając przy tym jak najmniej informacji. Z oddzielnego adresu e-mail – domena okazała się niepopularna, co skutkowało prośbą o numer telefonu „aby zapobiegać spamowi”, na co oczywiście się nie zgodziłem. Specjalnie musiałem założyć Gmaila, żeby założyć konto na Discordzie bez podawania numeru telefonu. Koszmar. Tymczasem rejestracja w Matrixie trwa mniej niż 20 minut i prosi jedynie o adres e-mail. Obsługuje wiele aplikacji. Ma szyfrowanie end-to-end. Ale nie, musi być Discord, bo Matrix jest niepopularny. Cytując klasyka, miliony much nie mogą się mylić.
W swoim komputerze czy telefonie mogę mieć co chcę, z wyjątkiem komunikatora. Instalując komunikator muszę się zgodzić na politykę prywatności i warunki korzystania z usługi, nawet jeśli się na nie nie zgadzam. Inaczej zostanę wykluczony z grupy. Ja muszę się dostosować. Choć na pierwszy rzut oka brzmi to niedorzecznie, uważam, że lepiej aby w tym przypadku to cała grupa dostosowała się do mnie. Dlaczego? Zobaczcie, są tylko dwie możliwości (o ile chcę pozostać w kontakcie):
- Ja dostosowuję się do całej grupy. Przekreślam wszystko co dotąd tutaj napisałem, co uznaję za słuszne. Łamię własne zasady aby zostać zaakceptowanym (to się nazywa brak asertywności).
- Cała grupa dostosowuje się do mnie. Wszyscy poświęcają nieco wygody, ale nic poza tym. Nikt nie jest pokrzywdzony.
Na poparcie dodam, że jestem skłonny zainstalować inny komunikator (mam ich kilka i nie widzę w tym problemu), o ile spełni on następujące warunki:
- klient i serwer jest otwartoźródłowy i na licencji Wolnego Oprogramowania (np. GPL, MIT, BSD, Apache),
- nie jest przywiązany do jednego serwera ani klienta (np. pozwala na wybór serwera i korzystanie z nieoficjalnych klientów),
- nie ma rażących zaniedbań bezpieczeństwa (np. brak szyfrowania, backdoory, słabe uwierzytelnianie).
Istnieje wiele komunikatorów spełniających te wymogi. Po prostu napopularniejsze z nich do nich nie należą.